Cześć
To znowu ja, chociaż już pewnie zdążyliście o mnie zapomnieć… Dawno się
nie odzywałam, ale to nie znaczy, że przestalam pisać. Jak to mówił Lockhart
„sława to kapryśna przyjaciółka(…)”, a ja pozwolę to sobie zmodyfikować i
powiem „wena to kapryśna przyjaciółka”… Moja w skali kapryśności od jeden do
pięć osiąga siedem.
Jak Wam mijają wakacje? Jesteście na jakimś wyjeździe czy raczej
siedzicie w domu? Cieszycie się, że już niedługo szkoła?
Nie przedłużając, oto nowy rozdział. Mam nadzieję, że Wam się spodoba.
Jest dosyć ważny.
Całusy
Leviosa
P. S
Jeżeli następny rozdział nie pojawi się przez najbliższe dwa miesiące,
to nie oznacza to wcale, że o Was zapomniałam- moja wena jest jak rozpuszczony
bachor. Myśli, że dostanie wszystko, czego chce (w tym pisanie o drugiej w
nocy), a kiedy jej odmawiam najpierw krzyczy jak opętana ze złości, tylko po
to, żeby następnie się gdzieś schować, albo (i zdecydowanie częściej) się
obraża.
P. S 2
Czy wy też widzicie ten link na samym końcu posta? Nie wiem dlaczego się pojawia, próbowałam edytować rozdział i go usunąć, ale nie widać go kiedy otwieram tę notkę w bloggerze... Jeśli ktoś wie dlaczego tak się dzieje, to byłabym wdzięczna za napisanie do mnie na leviosablogerka@gmail.com albo na asku. Z góry dzięki :)
Rozdział 15 „Co łączy wszystkie ofiary"
Ministerstwo Magii powoli się zaludniało. W głównym holu co chwila
błyskały kominki, a przez korytarze nieustannie przelatywały wiadomości
wewnętrzne. Windy jeździły w górę i w dół, rozwożąc urzędników na poszczególne
piętra. Wszędzie słychać było nawoływania i typowy dla takich instytucji gwar.
Wszędzie, poza jednym miejscem. Paradoksalnie, Kwatera Główna Aurorów świeciła
pustkami, a jedyną rzeczą, jaką można było tu usłyszeć, był szum wentylatorów i
nierównomiernie zawisające w powietrzu przekleństwa wypowiadane co jakiś czas
przez Alastora Moody'ego. Mężczyzna pochylał się nad dużym, zaśmieconym
przeróżnymi papierami stołem i uważnie je studiował, obrzucając przy tym mięsem
wszystko, co tylko przyszło mu do głowy: hałaśliwy wentylator, bzyczącą gdzieś
w pokoju muchę, Sheryl z piętra wyżej, która krzyczała do telefonu tak głośno,
że słyszało ją pół budynku, swoją niemożność rozwiązania sprawy i lenistwo
kolegów, którzy po wczorajszej nocnej akcji zapewne właśnie przewracają się na
drugi bok w swoich ciepłych łóżeczkach.
Gwałtownie i z frustracją uderzył w stół, sprawiając, że kilka kartek
spadło na ziemię. Zamknął oczy i ścisnął grzbiet nosa.
Westchnął ciężko.
Wyciągnął losową zadrukowaną stronę i położył na wierzchu. Był to artykuł
z zakupionego dzisiaj rano w holu ministerstwa Proroka Codziennego:
Zamaskowani napastnicy terroryzują
pub!
Dzisiaj, tuż po północy, do
zlokalizowanego na ulicy Pokątnej 78 pubu „Norweski Smok” wdarła się grupa
zamaskowanych osób, która zaatakowała przebywających wewnątrz ludzi. W pubie
znajdowało się kilkanaścioro czarodziei i czarownic, w tym Robert Gardson,
przewodniczący Czarodziejskiej Rady Do Spraw Ochrony Mugoli. Naoczni świadkowie
wydarzenia twierdzą, że „jeden z napastników rozbroił pana Gardsona, po czym
wraz z kilkoma kompanami wyciągnął go z pubu tylnym wyjściem”. Pozwala nam to
przypuszczać, że to właśnie pan Gardson był celem ataku.
Zaalarmowani aurorzy przybyli na
miejsce napaści już w kilkanaście minut po jej rozpoczęciu. Niestety, Roberta
Gardsona nie zdołano uratować; jego ciało zostało znalezione na podwórzu za
„Norweskim Smokiem”. Widoczne były na nim ślady zaklęć czarnomagicznych oraz
zaklęcia niewybaczalnego Cruciatus.
Robert Gardson był czarodziejem
pochodzącym z Irlandii, jego matka i jego ojciec byli mugolami. Córka
mężczyzny, Hanna, od pięciu lat uczęszcza do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w
Hogwartcie.
Eksperci z ministerstwa twierdzą, że
dzisiejsza napaść może mieć jakiś związek z ostatnimi morderstwami dokonywanymi
na mugolach. Zalecają także ostrożność, a jednocześnie uspakajają, że Biuro
Aurorów już pracuje nad tą sprawą.
Oni sami, jak na razie, nie
komentują szerzej tego zdarzenia.
Do artykułu dołączone były zdjęcia. Jedno z miejsca napaści,
przedstawiające wnętrze pubu: poprzewracane stoły i krzesła, porozbijane
naczynia i powypalane przez zaklęcia dziury w ścianach. Drugie natomiast było
czarno- białym portretem Roberta Gardsona. Znajdował się na nim człowiek o
dobrotliwej twarzy i ciepłych, okolonych drobnymi zmarszczkami mimicznymi
oczach. Uśmiechał się. Na nosie miał prostokątne okulary, w których częściowo
odbijał się fotograf.
Szkoda, pomyślał Alastor Moody.
Zdjęcie podpisano kilkoma suchymi informacjami:
Robert Gardson. Przewodniczący Rady Do Spraw Ochrony Mugoli. Żył 49 lat.
Poniżej, na tej samej stronie znajdowała się jeszcze jedna, krótka
notka-nekrolog:
Z
głębokim żalem zawiadamiamy,
że dnia 20.05.1978 zmarł syn, mąż i
ojciec, Robert Gardson.
Przewodniczący Czarodziejskiej Rady
Do Spraw Ochrony Mugoli, ceniony Pracownik Ministerstwa, honorowy Czarodziej,
Przyjaciel Ministra Magii, Harolda Minchuma.
Pogrążona w smutku,
Rodzina
Alastor odłożył gazetę na bok. Rozgarnął leżące na stole kartki, po czym
wyciągnął na wierzch nieco starsze artykuły, dotyczące dokonanych w ostatnim
czasie morderstw na mugolach. Przeczytał je po raz setny.
Następnie rozłożył obok siebie zdjęcia, które zostały robione na miejscach
zbrodni, w tym te z dzisiejszej nocy. Starał się połączyć wszystkie te
wydarzenia w całość, ponieważ czuł, że, choć pozornie niezwiązane, mają ze sobą
coś wspólnego. Nie wiedział tylko, co mogłoby to być.
Upił łyk kawy i spróbował uporządkować informacje. Pogrupować je.
Wyeliminować zbędne. Zrobić cokolwiek!
Na początek miejsca, gdzie znaleziono ciała: Dolina Godryka, przedmieścia
Londynu, ulica Pokątna - to trzy zbrodnie, o których wie prasa, a co za tym
idzie, społeczeństwo. Ale przecież nie są to wszystkie morderstwa dokonane w
ostatnim czasie. Harlow, Watford, Wembley… O tym wie tylko minister i oni,
Aurorzy. Prorok Codzienny nie został poinformowany, publikacja tych informacji
mogłaby zasiać zbyt dużą panikę wśród obywateli świata czarodziejów, a już
zwłaszcza, gdyby napisaniem artykułu o tych morderstwach miała zająć się Rita
Skeeter. Wówczas mogłoby się okazać, że morderstw nie było sześć, a dziesięć oraz,
że ciała są porozrywane na kawałki i pogryzione przez wilkołaki.
Alastor jej nie lubił. Zawsze wpychała nos w nie swoje sprawy i wymyślała najgorsze brednie, byleby tylko przyciągnąć czytelników.
Alastor jej nie lubił. Zawsze wpychała nos w nie swoje sprawy i wymyślała najgorsze brednie, byleby tylko przyciągnąć czytelników.
Na szczęście, na prośbę szefa Biura Aurorów, minister nie poinformował
prasy o wszystkich zbrodniach.
Następnie ofiary: w dwóch pierwszych miejscach odnaleziono ciała mugoli,
na ulicy Pokątnej zamordowano przewodniczącego Czarodziejskiej Rady Do Spraw
Ochrony Mugoli, w Harlow, Watford i Wembley ofiarami byli czarodzieje…
Po raz kolejny Alastor zamyślił się w poszukiwaniu czegoś, co łączy tych
ludzi.
Nagle go olśniło. No, być może „olśniło”, to zbyt mocno powiedziane, ale
ewidentnie dostrzegł coś, czego do tej pory nie widział.
Mugole…
Zarówno w Dolinie Godryka, jak na przedmieściach Londynu, odnaleziono
ciała mugoli. Robert Gardson także miał coś wspólnego z niemagicznymi
mieszkańcami tego świata - był przewodniczącym rady, która zajmowała się ich
ochroną!
Alastor rozgarnął kartki i wyciągnął na wierzch akta trzech nieujawnionych
mediom spraw. Przejrzał je po raz kolejny, tym razem zwracając szczególną uwagę
na powiązania ofiar z mugolami.
Gdy doszedł do rubryczki "rodzina", aż chrząknął z wrażenia.
Wszyscy zamordowani byli dziećmi ludzi w żaden sposób nie związanych ze światem
magii…
- Alastor?! - zaskoczony Moody aż drgnął. - Co ty tu
robisz tak wcześnie?
Do pomieszczenia wszedł szef Biura Aurorów. Był blady, miał podkrążone
oczy. Widać było, że nie spał zbyt długo tej nocy.
- Witaj, Rufusie. Dobrze, że jesteś. Chyba coś
odkryłem.
***
Całkiem mocno skacowany James siedział wraz z przyjaciółmi przy stole
Gryffindoru, niemrawo grzebiąc łyżką w płatkach. Wszystko dokoła niego huczało
i wyło, każdy szept wydawał się krzykiem, a każdy odgłos kroków na kamiennej
podłodze brzmiał jak tupot trolla. Było mu niedobrze, bolał go brzuch, gardło
paliło z pragnienia. W środku, gdzieś w przewodzie pokarmowym, czuł ogień
wszystkich wypitych drinków. Impreza, która miała miejsce w nocy, była imprezą,
na której cały Dom Lwa świętował zwycięstwo. Ten mecz był ważny, więc i zabawa
była huczniejsza, niż zazwyczaj.
Potarł pulsującą skroń.
- Chłopaki, chyba powinniście to przeczytać! - krzyknął
ktoś obok Jamesa.
Potter zacisnął powieki i skrzywił się.
- Nie krzycz, Remusie - warknął.
Chłopak spojrzał na niego z politowaniem, odkładając gazetę.
- Gdybyś nie modlił się tak nad tymi płatkami, już
dawno mógłbyś przyjąć eliksir na kaca.
Podobnie do niektórych mugolskich leków, tego eliksiru nie należało
przyjmować na pusty żołądek, więc obolała i skacowana trójka z czworga
Huncwotów na wpół leżała na stole usiłując coś zjeść i nie zwymiotować. Syriusz
radził sobie najlepiej. Pochłonął już prawie cały talerz jajecznicy i właśnie
sięgał do kieszeni z błyskiem radości w oku. Po chwili wyciągnął butelkę po
soku dyniowym wypełnioną pomarańczową cieczą. Odkręcił ją i pociągnął potężny
łyk.
- Hej! Zostaw coś dla mnie - pisnął Peter, opluwając
wszystko w promieniu dwudziestu centymetrów okruszkami.
Najwyraźniej bojąc się, że Syriusz nie posłucha jego prośby, połknął
ostatnią grzankę na raz i prawie wyrwał Blackowi butelkę z rąk. Zaczął
łapczywie pić i gdyby nie szybka interwencja Łapy, opróżniłby naczynie nie
zostawiając nic dla Rogacza, który nadal nie posunął się za bardzo w kierunku
końca śniadania.
- Jaaaames - powiedział śpiewnym tonem Syriusz, który
czuł się już jak nowo narodzony. Pomachał przyjacielowi butelką przed nosem.
Potter mruknął coś niewyraźnie i dźgnął łyżką rozmiękłe płatki.
Remus wywrócił oczami. Jako jedyny z całej czwórki nie upił się aż tak
bardzo. Nie dlatego, że nie chciał. Raczej bał się reakcji ukrytego gdzieś w
nim wilka, który, mimo iż brutalnie torował sobie drogę na świat tylko raz w
miesiącu, siedział w nim cały czas. Głęboko schowany, przyczajony w
najciemniejszych zakamarkach jego ciała, ale jednak nadal niebezpieczny. A może
i nie? Może Remus jak zwykle przesadzał z ostrożnością? Mimo to wolał nie
ryzykować.
- Zjadaj to i bierz ten eliksir. Nie mogę patrzeć jak
marnujesz jedzenie - warknął Lupin.
James gwałtownie odsunął miskę płatków od siebie.
- Dawaj to - wyciągnął rękę w stronę Blacka.
- A gdzie magiczne słówko? - Syriusz uśmiechnął się
słodko, odsuwając butelkę z eliksirem jak najdalej od przyjaciela.
Potter spojrzał na niego wilkiem, po czym wyciągnął z kieszeni różdżkę.
- Takie wystarczy? - warknął.
Black przewrócił oczami i rzucił w jego stronę butelkę z eliksirem. James
złapał ją sprawnym ruchem i dopił jej zawartość.
Od razu poczuł się lepiej -w głowie mu się przejaśniło, ustąpiły mdłości,
a huczące dookoła głosy przycichły.
Remus popatrzył na nich z politowaniem.
- Czy teraz jesteście już w stanie skupić się na tym co
chcę wam pokazać? - zapytał, i nie czekając na odpowiedź, podał Peterowi
Proroka Codziennego. Ponad połowę pierwszej strony zajmowały dwa czarno-białe
zdjęcia, a napisany tłustym drukiem nagłówek głosił: „Zamaskowani napastnicy terroryzują pub”.
Peter zabrał się za czytanie, mamrocząc cicho pod nosem kolejne zdania.
Syriusz zerkał mu przez ramię. Następnie gazetę dostał James. Zmarszczył czoło.
- Biedna Hanna - powiedział, odkładając dziennik i
spoglądając w stronę stołu Ravenclawu.
Na jego początku, w otoczeniu kilku koleżanek, siedziała raczej
przeciętna, podobna do ojca dziewczyna o roześmianej twarzy. Podobnie jak on
miała wadę wzroku, toteż nosiła okulary w zielonych oprawkach. Ciemnoblond
włosy zebrała w koński ogon i właśnie śmiała się z czegoś serdecznie.
Jeszcze nie wiedziała.
Kawałek dalej, przy stole nauczycielskim, profesor Filius Flitwick właśnie
kończył rozmowę z jednym z duchów. Kręcił głową ze smutkiem, jednocześnie
składając poranną gazetę na co raz to mniejsze kawałeczki.
Po chwili podniósł się i nieco ociężałym krokiem ruszył w stronę swoich podopiecznych. Musiał przejść prawie całą Wielką Salę, by dopiero po chwili dotrzeć do śmiejącej się Hanny. Nim się odezwał wziął głęboki oddech. Nie lubił i nie był przyzwyczajony do przekazywania tego typu wieści. Nie wiedział od czego zacząć. Po krótkim namyśle położył dziewczynie rękę na ramieniu.
Po chwili podniósł się i nieco ociężałym krokiem ruszył w stronę swoich podopiecznych. Musiał przejść prawie całą Wielką Salę, by dopiero po chwili dotrzeć do śmiejącej się Hanny. Nim się odezwał wziął głęboki oddech. Nie lubił i nie był przyzwyczajony do przekazywania tego typu wieści. Nie wiedział od czego zacząć. Po krótkim namyśle położył dziewczynie rękę na ramieniu.
- Hanno - odezwał się. - Profesor Dumbledore prosi cię
do siebie.
- Jak to? Stało się coś? - zapytała wciąż uśmiechnięta
dziewczyna, i chociaż Flitwick stchórzył i nic nie powiedział, to nie potrafił
ukryć smutku w oczach.
A więc nie czytała jeszcze gazety, pomyślał.
Hanna spoważniała.
- Profesorze, co się stało? - ponowiła pytanie.
Flitwick jedynie pokręcił głową. Nie mógł, nie chciał jej tego mówić.
Zresztą doszedł do zbawiennego dla niego wniosku, że przekazywanie tego typu
informacji w Wielkiej Sali, na oczach większości uczniów, nie jest dobrym
pomysłem.
- To nie jest dobre miejsce, Hanno, i nie ja powinienem
o tym z tobą rozmawiać. Twoja matka czeka w gabinecie profesora Dumbledore’a.
Chodźmy - powiedział.
Dziewczyna zbladła. Wstała i wygładziła nerwowo spódnicę. Nie potrafiła
ukrywać emocji, więc jej twarz wyrażała czysty, niczym nie zmącony strach.
Ruszyła za Filiusem w stronę wyjścia z Wielkiej Sali.
- Biedna Hanna - powtórzył James odkładając gazetę
Napiszesz coś jeszcze? Proszę
OdpowiedzUsuńNapiszę, napiszę. Nie wiem kiedy, ale na pewno coś się jeszcze pojawi. Będę Was informować na moim profilu Google+, na asku i na mojej stronie na facebooku, która jest obecnie kompletnie martwa, więc serdecznie zapraszam do lickowania jej :)
UsuńPozdrawiam
L.
hej fajne opowiadanie. Naprawdę wciąga. Kiedy następny rozdział??
OdpowiedzUsuńNiestety nie potrafię Ci powiedzieć kiedy pojawi się nowy rozdział. Obecnie nie mam nawet czasu na naukę, a co dopiero na pisanie. Chciałabym dodać coś na święta, kto wie, może się uda... :)
UsuńPozdrawiam
L.