niedziela, 21 sierpnia 2016

Rozdział 15 "Co łączy wszystkie ofiary?"




Cześć
To znowu ja, chociaż już pewnie zdążyliście o mnie zapomnieć… Dawno się nie odzywałam, ale to nie znaczy, że przestalam pisać. Jak to mówił Lockhart „sława to kapryśna przyjaciółka(…)”, a ja pozwolę to sobie zmodyfikować i powiem „wena to kapryśna przyjaciółka”… Moja w skali kapryśności od jeden do pięć osiąga siedem.
Jak Wam mijają wakacje? Jesteście na jakimś wyjeździe czy raczej siedzicie w domu? Cieszycie się, że już niedługo szkoła?

Nie przedłużając, oto nowy rozdział. Mam nadzieję, że Wam się spodoba. Jest dosyć ważny.
Całusy
Leviosa

P. S
Jeżeli następny rozdział nie pojawi się przez najbliższe dwa miesiące, to nie oznacza to wcale, że o Was zapomniałam- moja wena jest jak rozpuszczony bachor. Myśli, że dostanie wszystko, czego chce (w tym pisanie o drugiej w nocy), a kiedy jej odmawiam najpierw krzyczy jak opętana ze złości, tylko po to, żeby następnie się gdzieś schować, albo (i zdecydowanie częściej) się obraża.

P. S 2
Czy wy też widzicie ten link na samym końcu posta? Nie wiem dlaczego się pojawia, próbowałam edytować rozdział i go usunąć, ale nie widać go kiedy otwieram tę notkę w bloggerze... Jeśli ktoś wie dlaczego tak się dzieje, to byłabym wdzięczna za napisanie do mnie na leviosablogerka@gmail.com albo na asku.  Z góry dzięki :)

Rozdział 15 „Co łączy wszystkie ofiary"

Ministerstwo Magii powoli się zaludniało. W głównym holu co chwila błyskały kominki, a przez korytarze nieustannie przelatywały wiadomości wewnętrzne. Windy jeździły w górę i w dół, rozwożąc urzędników na poszczególne piętra. Wszędzie słychać było nawoływania i typowy dla takich instytucji gwar. Wszędzie, poza jednym miejscem. Paradoksalnie, Kwatera Główna Aurorów świeciła pustkami, a jedyną rzeczą, jaką można było tu usłyszeć, był szum wentylatorów i nierównomiernie zawisające w powietrzu przekleństwa wypowiadane co jakiś czas przez Alastora Moody'ego. Mężczyzna pochylał się nad dużym, zaśmieconym przeróżnymi papierami stołem i uważnie je studiował, obrzucając przy tym mięsem wszystko, co tylko przyszło mu do głowy: hałaśliwy wentylator, bzyczącą gdzieś w pokoju muchę, Sheryl z piętra wyżej, która krzyczała do telefonu tak głośno, że słyszało ją pół budynku, swoją niemożność rozwiązania sprawy i lenistwo kolegów, którzy po wczorajszej nocnej akcji zapewne właśnie przewracają się na drugi bok w swoich ciepłych łóżeczkach.
Gwałtownie i z frustracją uderzył w stół, sprawiając, że kilka kartek spadło na ziemię. Zamknął oczy i ścisnął grzbiet nosa.
Westchnął ciężko.
Wyciągnął losową zadrukowaną stronę i położył na wierzchu. Był to artykuł z zakupionego dzisiaj rano w holu ministerstwa Proroka Codziennego:

Zamaskowani napastnicy terroryzują pub!
Dzisiaj, tuż po północy, do zlokalizowanego na ulicy Pokątnej 78 pubu „Norweski Smok” wdarła się grupa zamaskowanych osób, która zaatakowała przebywających wewnątrz ludzi. W pubie znajdowało się kilkanaścioro czarodziei i czarownic, w tym Robert Gardson, przewodniczący Czarodziejskiej Rady Do Spraw Ochrony Mugoli. Naoczni świadkowie wydarzenia twierdzą, że „jeden z napastników rozbroił pana Gardsona, po czym wraz z kilkoma kompanami wyciągnął go z pubu tylnym wyjściem”. Pozwala nam to przypuszczać, że to właśnie pan Gardson był celem ataku.
Zaalarmowani aurorzy przybyli na miejsce napaści już w kilkanaście minut po jej rozpoczęciu. Niestety, Roberta Gardsona nie zdołano uratować; jego ciało zostało znalezione na podwórzu za „Norweskim Smokiem”. Widoczne były na nim ślady zaklęć czarnomagicznych oraz zaklęcia niewybaczalnego Cruciatus.
Robert Gardson był czarodziejem pochodzącym z Irlandii, jego matka i jego ojciec byli mugolami. Córka mężczyzny, Hanna, od pięciu lat uczęszcza do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwartcie.

Eksperci z ministerstwa twierdzą, że dzisiejsza napaść może mieć jakiś związek z ostatnimi morderstwami dokonywanymi na mugolach. Zalecają także ostrożność, a jednocześnie uspakajają, że Biuro Aurorów już pracuje nad tą sprawą.
Oni sami, jak na razie, nie komentują szerzej tego zdarzenia.

Do artykułu dołączone były zdjęcia. Jedno z miejsca napaści, przedstawiające wnętrze pubu: poprzewracane stoły i krzesła, porozbijane naczynia i powypalane przez zaklęcia dziury w ścianach. Drugie natomiast było czarno- białym portretem Roberta Gardsona. Znajdował się na nim człowiek o dobrotliwej twarzy i ciepłych, okolonych drobnymi zmarszczkami mimicznymi oczach. Uśmiechał się. Na nosie miał prostokątne okulary, w których częściowo odbijał się fotograf.
Szkoda, pomyślał Alastor Moody.
Zdjęcie podpisano kilkoma suchymi informacjami:
Robert Gardson. Przewodniczący Rady Do Spraw Ochrony Mugoli. Żył 49 lat.

Poniżej, na tej samej stronie znajdowała się jeszcze jedna, krótka notka-nekrolog:


Z głębokim żalem zawiadamiamy,
że dnia 20.05.1978 zmarł syn, mąż i ojciec, Robert Gardson.
Przewodniczący Czarodziejskiej Rady Do Spraw Ochrony Mugoli, ceniony Pracownik Ministerstwa, honorowy Czarodziej, Przyjaciel Ministra Magii, Harolda Minchuma.
Pogrążona w smutku,
Rodzina

Alastor odłożył gazetę na bok. Rozgarnął leżące na stole kartki, po czym wyciągnął na wierzch nieco starsze artykuły, dotyczące dokonanych w ostatnim czasie morderstw na mugolach. Przeczytał je po raz setny.
Następnie rozłożył obok siebie zdjęcia, które zostały robione na miejscach zbrodni, w tym te z dzisiejszej nocy. Starał się połączyć wszystkie te wydarzenia w całość, ponieważ czuł, że, choć pozornie niezwiązane, mają ze sobą coś wspólnego. Nie wiedział tylko, co mogłoby to być.
Upił łyk kawy i spróbował uporządkować informacje. Pogrupować je. Wyeliminować zbędne. Zrobić cokolwiek!

Na początek miejsca, gdzie znaleziono ciała: Dolina Godryka, przedmieścia Londynu, ulica Pokątna - to trzy zbrodnie, o których wie prasa, a co za tym idzie, społeczeństwo. Ale przecież nie są to wszystkie morderstwa dokonane w ostatnim czasie. Harlow, Watford, Wembley… O tym wie tylko minister i oni, Aurorzy. Prorok Codzienny nie został poinformowany, publikacja tych informacji mogłaby zasiać zbyt dużą panikę wśród obywateli świata czarodziejów, a już zwłaszcza, gdyby napisaniem artykułu o tych morderstwach miała zająć się Rita Skeeter. Wówczas mogłoby się okazać, że morderstw nie było sześć, a dziesięć oraz, że ciała są porozrywane na kawałki i pogryzione przez wilkołaki.
Alastor jej nie lubił. Zawsze wpychała nos w nie swoje sprawy i wymyślała najgorsze brednie, byleby tylko przyciągnąć czytelników.
Na szczęście, na prośbę szefa Biura Aurorów, minister nie poinformował prasy o wszystkich zbrodniach.

Następnie ofiary: w dwóch pierwszych miejscach odnaleziono ciała mugoli, na ulicy Pokątnej zamordowano przewodniczącego Czarodziejskiej Rady Do Spraw Ochrony Mugoli, w Harlow, Watford i Wembley ofiarami byli czarodzieje…
Po raz kolejny Alastor zamyślił się w poszukiwaniu czegoś, co łączy tych ludzi.
Nagle go olśniło. No, być może „olśniło”, to zbyt mocno powiedziane, ale ewidentnie dostrzegł coś, czego do tej pory nie widział.
Mugole…
Zarówno w Dolinie Godryka, jak na przedmieściach Londynu, odnaleziono ciała mugoli. Robert Gardson także miał coś wspólnego z niemagicznymi mieszkańcami tego świata - był przewodniczącym rady, która zajmowała się ich ochroną!
Alastor rozgarnął kartki i wyciągnął na wierzch akta trzech nieujawnionych mediom spraw. Przejrzał je po raz kolejny, tym razem zwracając szczególną uwagę na powiązania ofiar z mugolami.
Gdy doszedł do rubryczki "rodzina", aż chrząknął z wrażenia. Wszyscy zamordowani byli dziećmi ludzi w żaden sposób nie związanych ze światem magii…
    - Alastor?! - zaskoczony Moody aż drgnął. - Co ty tu robisz tak wcześnie?
Do pomieszczenia wszedł szef Biura Aurorów. Był blady, miał podkrążone oczy. Widać było, że nie spał zbyt długo tej nocy.
    - Witaj, Rufusie. Dobrze, że jesteś. Chyba coś odkryłem.

***

Całkiem mocno skacowany James siedział wraz z przyjaciółmi przy stole Gryffindoru, niemrawo grzebiąc łyżką w płatkach. Wszystko dokoła niego huczało i wyło, każdy szept wydawał się krzykiem, a każdy odgłos kroków na kamiennej podłodze brzmiał jak tupot trolla. Było mu niedobrze, bolał go brzuch, gardło paliło z pragnienia. W środku, gdzieś w przewodzie pokarmowym, czuł ogień wszystkich wypitych drinków. Impreza, która miała miejsce w nocy, była imprezą, na której cały Dom Lwa świętował zwycięstwo. Ten mecz był ważny, więc i zabawa była huczniejsza, niż zazwyczaj.
Potarł pulsującą skroń.
    - Chłopaki, chyba powinniście to przeczytać! - krzyknął ktoś obok Jamesa.
Potter zacisnął powieki i skrzywił się.
    - Nie krzycz, Remusie - warknął.
Chłopak spojrzał na niego z politowaniem, odkładając gazetę.
    - Gdybyś nie modlił się tak nad tymi płatkami, już dawno mógłbyś przyjąć eliksir na kaca.
Podobnie do niektórych mugolskich leków, tego eliksiru nie należało przyjmować na pusty żołądek, więc obolała i skacowana trójka z czworga Huncwotów na wpół leżała na stole usiłując coś zjeść i nie zwymiotować. Syriusz radził sobie najlepiej. Pochłonął już prawie cały talerz jajecznicy i właśnie sięgał do kieszeni z błyskiem radości w oku. Po chwili wyciągnął butelkę po soku dyniowym wypełnioną pomarańczową cieczą. Odkręcił ją i pociągnął potężny łyk.
    - Hej! Zostaw coś dla mnie - pisnął Peter, opluwając wszystko w promieniu dwudziestu centymetrów okruszkami.
Najwyraźniej bojąc się, że Syriusz nie posłucha jego prośby, połknął ostatnią grzankę na raz i prawie wyrwał Blackowi butelkę z rąk. Zaczął łapczywie pić i gdyby nie szybka interwencja Łapy, opróżniłby naczynie nie zostawiając nic dla Rogacza, który nadal nie posunął się za bardzo w kierunku końca śniadania.
    - Jaaaames - powiedział śpiewnym tonem Syriusz, który czuł się już jak nowo narodzony. Pomachał przyjacielowi butelką przed nosem.
Potter mruknął coś niewyraźnie i dźgnął łyżką rozmiękłe płatki.
Remus wywrócił oczami. Jako jedyny z całej czwórki nie upił się aż tak bardzo. Nie dlatego, że nie chciał. Raczej bał się reakcji ukrytego gdzieś w nim wilka, który, mimo iż brutalnie torował sobie drogę na świat tylko raz w miesiącu, siedział w nim cały czas. Głęboko schowany, przyczajony w najciemniejszych zakamarkach jego ciała, ale jednak nadal niebezpieczny. A może i nie? Może Remus jak zwykle przesadzał z ostrożnością? Mimo to wolał nie ryzykować.
    - Zjadaj to i bierz ten eliksir. Nie mogę patrzeć jak marnujesz jedzenie - warknął Lupin.
James gwałtownie odsunął miskę płatków od siebie.
    - Dawaj to - wyciągnął rękę w stronę Blacka.
    - A gdzie magiczne słówko? - Syriusz uśmiechnął się słodko, odsuwając butelkę z eliksirem jak najdalej od przyjaciela.
Potter spojrzał na niego wilkiem, po czym wyciągnął z kieszeni różdżkę.
    - Takie wystarczy? - warknął.
Black przewrócił oczami i rzucił w jego stronę butelkę z eliksirem. James złapał ją sprawnym ruchem i dopił jej zawartość.
Od razu poczuł się lepiej -w głowie mu się przejaśniło, ustąpiły mdłości, a huczące dookoła głosy przycichły.
Remus popatrzył na nich z politowaniem.
    - Czy teraz jesteście już w stanie skupić się na tym co chcę wam pokazać? - zapytał, i nie czekając na odpowiedź, podał Peterowi Proroka Codziennego. Ponad połowę pierwszej strony zajmowały dwa czarno-białe zdjęcia, a napisany tłustym drukiem nagłówek głosił: „Zamaskowani napastnicy terroryzują pub”.
Peter zabrał się za czytanie, mamrocząc cicho pod nosem kolejne zdania. Syriusz zerkał mu przez ramię. Następnie gazetę dostał James. Zmarszczył czoło.
    - Biedna Hanna - powiedział, odkładając dziennik i spoglądając w stronę stołu Ravenclawu.
Na jego początku, w otoczeniu kilku koleżanek, siedziała raczej przeciętna, podobna do ojca dziewczyna o roześmianej twarzy. Podobnie jak on miała wadę wzroku, toteż nosiła okulary w zielonych oprawkach. Ciemnoblond włosy zebrała w koński ogon i właśnie śmiała się z czegoś serdecznie.
Jeszcze nie wiedziała.
Kawałek dalej, przy stole nauczycielskim, profesor Filius Flitwick właśnie kończył rozmowę z jednym z duchów. Kręcił głową ze smutkiem, jednocześnie składając poranną gazetę na co raz to mniejsze kawałeczki.
Po chwili podniósł się i nieco ociężałym krokiem ruszył w stronę swoich podopiecznych. Musiał przejść prawie całą Wielką Salę, by dopiero po chwili dotrzeć do śmiejącej się Hanny. Nim się odezwał wziął głęboki oddech. Nie lubił i nie był przyzwyczajony do przekazywania tego typu wieści. Nie wiedział od czego zacząć. Po krótkim namyśle położył dziewczynie rękę na ramieniu.
    - Hanno - odezwał się. - Profesor Dumbledore prosi cię do siebie.
    - Jak to? Stało się coś? - zapytała wciąż uśmiechnięta dziewczyna, i chociaż Flitwick stchórzył i nic nie powiedział, to nie potrafił ukryć smutku w oczach.
A więc nie czytała jeszcze gazety, pomyślał.
Hanna spoważniała.
    - Profesorze, co się stało? - ponowiła pytanie.
Flitwick jedynie pokręcił głową. Nie mógł, nie chciał jej tego mówić. Zresztą doszedł do zbawiennego dla niego wniosku, że przekazywanie tego typu informacji w Wielkiej Sali, na oczach większości uczniów, nie jest dobrym pomysłem.
    - To nie jest dobre miejsce, Hanno, i nie ja powinienem o tym z tobą rozmawiać. Twoja matka czeka w gabinecie profesora Dumbledore’a. Chodźmy - powiedział.
https://ssl.gstatic.com/ui/v1/icons/mail/images/cleardot.gif
Dziewczyna zbladła. Wstała i wygładziła nerwowo spódnicę. Nie potrafiła ukrywać emocji, więc jej twarz wyrażała czysty, niczym nie zmącony strach. Ruszyła za Filiusem w stronę wyjścia z Wielkiej Sali.


    - Biedna Hanna - powtórzył James odkładając gazetę

Lydia Land of Grafic